Gdybym tak wcześnie nie założył rodziny, szybko bym się zmenelizował…
Przypominamy nasz wywiad z Kazikiem, który kilka lat temu przeprowadził dla nas Jordan Babula:
Na wywiad Kazik zaprosił mnie na działkę pod Warszawą. W piątkowe popołudnie witał wraz żoną, synem, synową i dwoma wnuczkami. Pierwszy raz widziałem go w innej sytuacji niż na scenie. Siadamy na leżakach pod drzewem. Przy herbacie zwierza się: “miałem zostać ojcem, a moja młodsza koleżanka, Gosia, już urodziła. I jak przychodziła potrafiła pierzyć o tym dziecku bez końca, a dla mnie to było niesamowicie nudne. Tymczasem kiedy i mi się dziecko urodziło, nagle się okazało, że bardzo ciekawie ze sobą rozmawiamy”. Pierwszy raz rozmawiamy o rzeczach bardzo intymnych. Wszystko jest dla mnie pierwsze, jako przyszły ojciec chłonę jego opowieści jak gąbka… i tylko raz w połowie rozmowy przybiega do niego 5‑letnia wnuczka Hania, tarmosi za włosy, zatyka usta… a on jest cierpliwy jak prawdziwy dziadek. Czego zazdrościł Janowi Borysewiczowi, o rękoczynach z babcią, wywiadówkach synów, a także o ślubie kościelnym, w szczerej rozmowie Kazik Staszewski opowiada Jordanowi Babuli.
Jordan Babula: Jesteś szczęśliwym dziadkiem dwóch wnuczek: Hani (5 lat) i Helenki (5 miesięcy). Zastępują ci trochę córki, których nigdy nie miałeś?
Kazik: Trudno mi powiedzieć, bo rola i funkcja rodziców jest czymś zupełnie innym niż bycie dziadkami. Bycie dziadkiem zawiera w sobie w zasadzie same radości przy minimum obowiązków. A dziś, to już w ogóle nie wyobrażam sobie bycia ojcem – bo to za dużo się myśli i analizuje, a kiedyś to były emocje i intuicja. Zresztą, nie miałbym już energii i sił na to. A jeśli chodzi o córki… To jest takie gdybanie, ale gdybym wiedział, jak się życie potoczy, to bym tych dzieci chciał mieć więcej, ze czwórkę-piątkę, z nadzieją na jakieś dziewczynki. Natomiast wtedy, kiedy moi synowie się rodzili – w odróżnieniu od moich wnuczek obaj byli nieplanowani — sytuacja materialna była bardzo rozedrgana i niepewna. Bo trzeba pamiętać, że do 1990, 91, 92 nawet, to działalność Kultu była raczej amatorska. To znaczy byliśmy popularnym zespołem, ale to się nie przekładało w żaden sposób na zarobki – bo nie mieliśmy weryfikacji, dostaliśmy najniższy stopień zaszeregowania i grając koncert dla półtora tysiąca ludzi dostawaliśmy za to trzysta złotych.
Z dziewczynkami jest inaczej niż z chłopcami?
No jest inaczej, na pewno. Na początku ja się czułem mocno skrępowany, jak miałem podetrzeć Hanię, na przykład. Ale oczywiście się przyzwyczaiłem z czasem. Muszę dodać, że Karolina (synowa) i Kazio (syn Kazika) nie wyręczają się nami i my też czujemy niestosowność narzucania się. My bardzo blisko siebie mieszkamy, teraz to właściwie okno w okno, a pamiętam, za mojej młodości rodzicielskiej, to moja mama też blisko mieszkała i praktycznie składała nam wizyty po trzy razy dziennie. Z całym bagażem rad co źle robimy, a co dobrze. Moja babcia tak samo. Z nią to nawet dochodziło do rękoczynów, jak mieszkaliśmy przez jakiś czas razem. Lekarka powiedziała na przykład, że jak dziecko płacze, a ewidentnie nic mu nie jest, to trzeba je zostawić, niech się samo wypłacze. A Babcia pochodziła jeszcze ze szkoły przedwojennej – jak dziecko płacze, to trzeba je koniecznie duśdać na ręku. I myśmy czasem zamykali pokój, żeby Kazio się mógł wypłakać, a babcia się próbowała siłą dostać…
Ojcem zostałeś młodo, w wieku 21 lat. Musiała to być dla wszystkich spora niespodzianka, prawda?
Znaliśmy się z Anią dosyć krótko. Jej rodzice byli bardzo pryncypialni, żadnego nocowania – stąd moje nocne powroty z Torunia do Warszawy – ale już w lipcu 1984 zostawili nas na dwa tygodnie samych. I jak zostawili w lipcu, tak we wrześniu się dowiedziałem, że zostanę ojcem. I przez chwilę była panika: „o Boże, skończyła się młodość, jakiś nowy nawał obowiązków…”. Rodzice Ani i moja mama na gwałt ślub, żeby broń boże nie było nic widać, ja przerażony tym, co nawyrabiałem… Ślub kościelny odbył się wbrew moim przekonaniom, ale byłem tak przestraszony, cośmy zrobili, że dla świętego spokoju się zgodziłem. Jeszcze się pojawił przesąd, z którym się pierwszy raz spotkałem, że ślub musi być w miesiącu w którym jest R. Ale na październik nie było terminów, także w przeddzień święta narodowego, 10 listopada 1984 się pobraliśmy.
I zamieszkaliście z mamą i duśdającą Kazia na ręku babcią?
Nie! Pobraliśmy się i… na pół roku rozstaliśmy. To była bardzo dziwna sytuacja. Ania pracowała w szkole w Toruniu i musiała jeszcze trochę dopracować, żeby potem urlop macierzyński dostać. Do Warszawy się nie mogła przenieść, bo nikt by jej w ciąży nie zatrudnił. Do maja ’85 mieszkaliśmy więc osobno. Potem przywiozłem Anię do Warszawy na poród i rzeczywiście mieszkaliśmy chyba przez półtora czy dwa miesiące z moją mamą i babcią. Po czym Ania pojechała do Torunia z Kaziem i mieszkała do końca wakacji u swojej mamy, a ja pamiętam, że sobie na wczasy z kolegami pojechałem w ogóle. Teraz taka sytuacja jest nie do wyobrażenia dla mnie (śmiech). No i po skończonych wakacjach, we wrześniu, wylądowaliśmy we własnym mieszkaniu. Mieliśmy 26 metrów na ulicy Żelaznej. Potem się przenieśliśmy na ulicę Wałową – mieszkanie miało 34 metry, ale w porównaniu z tą Żelazną, to mi się wydało pałacem z niezmierzonymi powierzchniami (śmiech). Ogólnie jednak od początku w zasadzie mieszkaliśmy sami, ale to tylko dzięki operatywności mojej mamy. W komunie młodzi ludzie niezwykle rzadko mieli luksus mieszkania samemu, co nawiasem mówiąc powodowało masę rozpadów małżeństw, bo teściowie czy też rodzice wiadomo, jacy potrafią być. Nagle jakiś obcy chłop czy baba w domu i jeszcze absorbuje uwagę ukochanej córki czy synka.
Z czego żyliście?
W komunie pieniądze nie stanowiły jakiegoś wyznacznika i potrafiło się przepękać nie wiadomo za co. Oczywiście były takie rzeczy jak wyjazdy do pracy do Anglii (Kazik pracował m.in. na budowach – przyp. red.), kiedy po trzech miesiącach pracy można było przeżyć rok w luksusie. Były spółdzielnie studenckie, gdzie się zatrudniałem w dobrych okresach – czyli w Wielkanoc czy Boże Narodzenie, których ja nie obchodziłem, a oni nie mieli ludzi. Nikt nie chciał wtedy pracować, więc ja za jakieś potrójne stawki, które i tak były wysokie szedłem na tydzień na budowę metra… tam, gdzie do dzisiaj tego metra nie ma, na ulicy Bartyckiej, gdzie jest centrum sklepów ze składami budowlanymi. Tam pamiętam siedziałem, a to też była fikcja nie praca, bo musiałem tylko wieczorem światło zapalić, a rano zgasić. To był jedyny mój obowiązek – bo w święta i tak nikogo innego nie było do pracy. A do tego jakiś zasiłek finansowy z tych koncertów był, zwłaszcza pod koniec, jak Janek był na świecie. Na przełomie 1987 i 88 myśmy naprawdę bardzo dużo grali. Fakt, że za najniższe stawki, ale jak koncertów było dwadzieścia w miesiącu, to trochę się też tych pieniędzy uzbierało. Stypendium też miałem studenckie – bo byłem dobrym studentem, dopóki jakiś sens w tym widziałem. Potem już byłem gorszym.
Bycie tatą przeszkadza w byciu rockmanem – i odwrotnie?
Ku mojemu zaskoczeniu w moim życiu nic się z przyjściem dzieci nie zmieniło. Wcale się nie okazało, że młodość przeminęła, dalej grałem w kapeli. Oczywiście się dzieckiem jednym potem drugim opiekowałem ale… Pamiętam, że Kazio już wtedy był na świecie i Ania miała przesunięcie okresu – ale potem ten okres dostała. I ja, jadąc z Jankiem Grudzińskim na próbę do Radości linią C, powiedziałem mu: „no, Ania dostała okres, to dobrze, bo gdyby się drugie dziecko urodziło, to byłby koniec z graniem”. Po czym się drugie dziecko urodziło i żadnego końca nie było (śmiech). Dalej się to dawało pogodzić.
Nawet nieustanne koncerty i przebywanie poza domem?
Myślę sobie, że gdybym pracował na etacie, to de facto, sumarycznie byłoby mnie mniej w domu, niż teraz. Bo przez całą moją karierę, to ja dużo byłem w domu. Nie wyjeżdżałem na długie miesiące – najdłużej, to jak mieliśmy tournee w Brazylii, to nie było mnie raptem sześć tygodni. W ogóle uważam, że bardzo dobrze się stało, że tak wcześnie zostałem ojcem, ponieważ pojawił się jakiś zestaw obowiązków, pojawiło się gniazdo, ludzie, którym jestem potrzebny i którzy mi są potrzebni. Mam taką teorię, że gdybym tak wcześnie nie założył rodziny, szybko bym się zmenelizował, bo mam takie tendencje. A tu nie można było, bo był jakiś imperatyw, jakiś obowiązek, który na mnie czekał. To znaczy można było, ale na krótko.
Rozmawiałeś z synami otwarcie o używkach wszelakich?
Otwarcie rozmawiałem. Nie naraz, oczywiście, bo najpierw z jednym potem z drugim, ale obu szczerze opowiedziałem o moich przygodach z różnymi substancjami niezdrowymi… i też otrzymałem od nich szczerość w zamian. Nie byłem idealistą, który wierzył, że jest w stanie ich ochronić czy zniechęcić do takich rzeczy, co paradoksalnie wyszło na plus. Kazimierz jest teraz totalnym abstynentem, ale wie od czego jest tym abstynentem. Nie jest to takie tam teoretyzowanie. Janek, poza tym że papierosów strasznie dużo pali, to jedyne na co sobie pozwala to jest piwo, i to takie shandy – pomieszane z lemoniadą. Wiedzą czym to grozi i to była ich autonomiczna i indywidualna decyzja, żeby nie mieć z tym teraz styczności. I myślę, że jest to dużo bardziej skuteczne, niż gdybym ja im zakazał i jakieś sankcje wprowadzał. Bo syndrom owocu zakazanego działa właśnie odwrotnie. Chodziłem na wywiadówki w liceum i zdarzało się, że czekamy, aż przyjdzie wychowawca, a mama jednego z kolegów Kazimierza czy Janka opowiada: „mój syn w sobotę dwa piwa wypił”. A ja skądinąd wiem, że ten jej syn od pół roku już kreski wciąga. I przerażała mnie ta nieświadomość rodziców. Bo ja byłem świadom, co moi robią. Pewnie też nie do końca, bo każdy potrzebuje mieć jakieś swoje tajemnice, ale w dużej większości tak.
Chciałeś, żeby synowie poszli w muzyczne ślady taty?
Kiedyś usłyszałem taką maksymę, że ważne jest, żeby dziecko było szczęśliwe. A czy będzie szczęśliwym hydraulikiem – nic hydraulikom nie ujmując – czy szczęśliwym profesorem, to już jest sprawa drugorzędna. I ja się z tym całkowicie zgadzam.
Byłeś kiedyś złym ojcem?
Tak. Ale to się zdarza, bo przecież nikt ojcostwa nie uczy. Co ciekawe, dziś oni i ja pamiętamy zupełnie inne rzeczy z tych momentów „bycia złym”. Kiedyś mnie Kazimierz doprowadził do szewskiej pasji, wziąłem do go pokoju, mówię groźnie: „chodź tu!”… Ściągnąłem pas – nie uderzyłem go, bo go nigdy nie uderzyłem – ale go chciałem nastraszyć. I on tak płakał: „tatusiu, nie bij, nie bij”. I ja to dzisiaj pamiętam doskonale, a on w ogóle. Pamięta za to sytuację we Frankfurcie nad Menem, gdzie byliśmy u znajomych na Sylwestra, kiedy się z Anią pokłóciliśmy, dla nas to była kłótnia, jakich wiele, a oni myśleli że to już koniec naszego związku – tak silnie to odebrali. Czy też Janek ma taką traumę z wakacji – miał z sześć lat i byliśmy z jakimś stadem ludzi na plaży. Ci ludzie z dziećmi, ale piją w opór browarów. I potem powrót na pole namiotowe: tatuś wziął Janka na barana i się z nim przewrócił. Ja jestem sobie w stanie zarzucić wiele dużo gorszych rzeczy, a dla niego właśnie to było najbardziej traumatyczne.
A byłeś wymagający?
Chyba trochę za mało, trochę można było śrubę przykręcić bardziej. Ale miałem tą teorię, że nic mnie nie obchodzi, byle tylko byli szczęśliwi. Jedyne rzeczy których pilnowałem, to żeby posiedli dwa języki przynajmniej – angielski i hiszpański – i umieli obsługiwać komputer. Teraz myślę, że można było więcej wymagać.
Kiedy miałeś zostać dziadkiem, to była bardziej radość, czy więcej nerwów i stresów?
Bardzo chciałem, żeby oni mieli dziecko, a bardzo długo się z tym nosili – czyli zupełnie odwrotnie niż u nas. Chodzili ze sobą bardzo długo, znają się od drugiej klasy liceum – tego starego liceum, bez gimnazjum — i od tej pory są właściwie razem. Dopiero długo potem się zdecydowali na ślub i dziecko się zjawiło w tym związku relatywnie bardzo późno. Oczywiście daleki byłem od takich niegrzecznych sugestii: „no, tu, czekamy, zróbcie coś z tym”, ale się bardzo ucieszyłem, kiedy się wreszcie okazało, że Karolina jest w ciąży. Choć oczywiście niepokój był i paranoje, czy dziecko się zdrowe urodzi. Hania dzięki Bogu urodziła się w porządku, ale Kazimierz zapowiedział, że dla niego model rodziny dwa plus jeden jest najlepszy i podstawowy. Trochę byłem więc zmartwiony, że tylko jedna ona będzie – co też sprokurowało sytuację, że przez pięć lat Hania była jedyną wnuczką naszą i rodziców Karoliny, a do tego była cała gromada pradziadków i prababć. Była więc w niespotykany sposób przez wszystkich rozpieszczana, co nie do końca mi się podobało. Na szczęście Karolina zaszła w ciążę po raz drugi. Pamiętam, byliśmy wtedy z Kultem w miejscowości Jawor na dolnym Śląsku. Kazimierz do mnie zadzwonił – jako do pierwszej osoby, co nobilitowało moją osobę i połechtało moją próżność – że będzie drugie dziecko. I tę piosenkę, „Dobrze być dziadkiem”, napisałem zanim Helena się jeszcze pojawiła na świecie, ale ona występuje tam już jako podmiot liryczny. I oczywiście miałem kolejne paranoje, co będzie z tą piosenką, jak się jakieś nieszczęście zdarzy. Ale się nie zdarzyło.
Kiedy usłyszałem pierwszy raz piosenkę „Dobrze być dziadkiem”, pomyślałem, czy to nie jest mimo wszystko zbyt niszowy temat dla słuchaczy Kultu.
Jest pewna grupa ludzi, która była z nami od początku. I myślę, że w tej grupie dziadków będzie coraz więcej. Tak, jak się przyzwyczaiłem, że nasi słuchacze przychodzą na koncerty z dziećmi, tak samo się przyzwyczaję i do wnuków. Oczywiście zderzyłem się już z opinią, że jest to piosenka o niczym i poniekąd nawet ją rozumiem. Pamiętam, jak ja miałem zostać ojcem, a moja młodsza koleżanka, Gosia, już urodziła. I jak przychodziła potrafiła pierzyć o tym dziecku bez końca, a dla mnie to było niesamowicie nudne. Tymczasem kiedy i mi się dziecko urodziło, nagle się okazało, że bardzo ciekawie ze sobą rozmawiamy. Rozwinął się cały wachlarz wspólnych tematów. Dlatego myślę, że wśród naszych słuchaczy będzie coraz więcej ludzi, dla których ta piosenka przestanie być bajką o żelaznym wilku.
Gwieździe rocka jest do twarzy z byciem dziadkiem?
Cóż, do twarzy… Jak pokazuje status Paula McCartneya, który niedawno nas odwiedził, nie ma w tym nic zdrożnego. Paranie się muzyką rockową, etos kulturowy takiego zajęcia wymagał kiedyś żeby robili to ludzie młodzi. Dziś jednak rock dochodzi już do tych lat, kiedy co poszczególni muzycy zaczynają być dziadkami i myślę sobie, że… co ma piernik do wiatraka, w ogóle (śmiech). Myślę sobie o takim Janku Borysewiczu, któremu kiedyś trochę zazdrościłem. I spotkałem go raz we Wrocławiu z dwoma urodziwymi kobietami, jedną taką dosyć młodą, drugą zupełnie malutką. Myślałem, że jest z jakąś kolejną swoją narzeczoną, a on mi je przedstawił właśnie: „moja córka, moja wnuczka”. Bardzo mi się to spodobało. I myślę, że nie ma to nic do rzeczy – zajęcie, jakim się param jest tak przyjemne, że póki ktoś będzie chciał mnie słuchać, to chciałbym to wykonywać do końca dni moich. Nawet jako pradziadek.
Kazik Staszewski — zawodowo zajmuje się muzyką. Jest wokalistą, saksofonistą, autorem tekstów i aranżerem. Jest członkiem zespołów Kult, KNŻ i El Doopa. Prowadzi również działalność solową. Prywatnie mąż Anny Staszewskiej, z którą ma dwóch synów, Kazimierza i Jana. W 2008 i 2013 został dziadkiem, ma dwie wnuczki — Hanię i Helenę.