Medalistka z “przypadku”
Wszystko rozpoczęło się przypadkiem… Gdy Kasia przychodziła zmęczona, przemarznięta po treningach, najchętniej okryłabym ją kocem i kazała odpoczywać. Ale niestety — trzeba było jeszcze odrobić lekcje, zrobić coś w domu. Przyznam jednak, że dzisiaj, wracając z pracy, trudno jest mi sobie wyobrazić, jak wtedy dawałam sobie radę. Z Renatą Wójcicką, mamą Katarzyny Bachledy – Curuś, zdobywczyni srebrnego medalu w Soczi w łyżwiarstwie szybkim na lodzie rozmawia Karolina Wojtaś.
Dzisiaj Kasia jest światowej klasy łyżwiarką, ale wróćmy do czasów, gdy tego jeszcze nie wiemy. Czy pamięta Pani, w jakim wieku sięgnęła po łyżwy?
To było dawno, dawno temu (śmiech). Myślę, że Kasia miała około sześciu lat, gdy rozpoczęła się jej przygoda ze sportem. Wszystko rozpoczęło się przypadkiem – to starsza siostra Agnieszka miała ćwiczyła jeżdżenie na łyżwach. Chodząc z nią na treningi, zabierałam ze sobą Kasię. Bardzo jej się to spodobało. Z czasem Agnieszka zrezygnowała, zajęła się bardziej nauką, a Kasia rozpoczęła intensywną pracę nad swoimi umiejętnościami. Sukcesy na naszym małym, sanockim podwórku bardzo ją mobilizowały.
Pogodzenie nauki ze szkolnymi obowiązkami musiało być bardzo trudne dla córki – czy miała ona chwile zwątpienia, żalu, że nie ma tyle czasu na przyjemności, co koleżanki?
Jako dziecko chyba tak tego nie odczuwała, natomiast takie uczucia pojawiły się, gdy córka stała się nastolatką. Młodzież, wiadomo, ma swoje spotkania, wyjścia, drobne przyjemności, a ona nie miała na to czasu – treningi i nauka pochłaniały go zbyt dużo. Zwłaszcza, gdy pojawiły się większe sukcesy i wyjazdy, Kasia musiała nadrabiać dużo zaległości w szkole.
Jako psycholog jestem bardzo ciekawa, jak reagowała Pani w sytuacji, gdy przychodziło zmęczenie i zwątpienie. Starała się Pani wyciszyć emocje, czy może zdopingować córkę?
W takich chwilach widziałam, że córka potrzebuje raczej wyciszenia. Było mi jej bardzo szkoda, gdy widziałam, że miała gorsze chwile, chciałam otoczyć ją troską – zwłaszcza, gdy przychodziła zmęczona, przemarznięta po treningach, najchętniej okryłabym ją kocem i kazała odpoczywać. Ale niestety – trzeba było jeszcze odrobić lekcje, zrobić coś w domu – więc tutaj motywacja musiała się pojawiać.
Starałam się jej nigdy nie sugerować, że ona musi osiągać sukcesy w sporcie, że musi zdobywać jakieś wysokie miejsca, nie naciskałam na nią. To raczej sukces rodził w niej motywację do dalszej pracy. I oczywiście jest tutaj też rola mojego męża, który całe życie zajmował się sportem i ją „kierował”. Ale też nigdy na zasadzie: „Ty musisz”. Raczej chodziło nam na początku o zapewnienie dzieciom zdrowej dawki ruchu.
Holenderka zaproponowała Kasi pieniądze, weszłaby do biegu, gdyby Kasia się wycofała. Doradziłam jej to, co już sama wiedziała – żeby nie wchodziła w żadne układy, trzymaj się od tego z daleka. Wystartowała w polskich barwach, ze świadomością, że nie jest na sprzedaż, zajęła ostatnie miejsce.
A Pani – czy była Pani tym czasem zmęczona? W końcu to szalenie dużo obowiązków, a Kasia nie jest jedynakiem. Jak radziła sobie Pani ze zmęczeniem?
No tak, mamy trzy córki (śmiech). Myślę, że duże znaczenie miał nasz wiek. Byliśmy z mężem bardzo młodzi, więc mieliśmy też dużo sił. Nie mieliśmy też jakiejś pomocy z zewnątrz, rodziny w Sanoku – a kiedy trzeba liczyć na siebie, to te siły muszą się znaleźć. A było ich tyle, że starczało i na to, żeby spotkać się ze znajomymi, pozwolić sobie na małe wyjścia. Co więcej – nawet szyłam dla dzieci sukienki i spodnie, bo przecież w sklepach nie było takiego wyboru, jak dzisiaj. Przyznam jednak, że dzisiaj, wracając z pracy, trudno jest mi sobie wyobrazić, jak wtedy dawałam sobie radę.
W jakich momentach kariery córki czuła Pani największą dumę i radość?
Najbardziej zapadły mi w pamięć pierwsze igrzyska olimpijskie (Salt Lake City 2002 przyp. red.), w których startowała Kasia. Do dziś pamiętam ceremonię otwarcia, kiedy ona machała nam tym kapeluszem, widzieliśmy, że ona naprawdę tam jest! To zostawiło niezapomniane wrażenie, mimo, że Kasia nie zajęła wtedy wysokiego miejsca. Sam udział był wspaniały.
Przy okazji tematu igrzysk… W 2009 roku córka przyznała, że zaproponowano jej pieniądze za wycofanie się z wyścigu na Olimpiadzie. To wielka uczciwość, ale i odwaga – czuła Pani dumę z córki?
Tak, to było w Turynie, Kasia zakwalifikowała się do biegu na 5 kilometrów. W każdym razie Holenderka, która zaproponowała Kasi pieniądze, weszłaby do biegu, gdyby Kasia się wycofała. Córka zadzwoniła do mnie wtedy, nie wiedziała, co ma zrobić. Doradziłam jej to, co już sama wiedziała – żeby nie wchodziła w żadne układy, trzymaj się od tego z daleka. W końcu córka wystartowała, zajęła ostatnie miejsce, ale wystartowała w polskich barwach, ze świadomością, że nie jest na sprzedaż. Byłam z niej bardzo dumna. Nie nagłaśnialiśmy tego wydarzenia, sprawa wyszła właściwie przypadkiem, podczas jakiegoś wywiadu.
Gdy przychodziła zmęczona, przemarznięta po treningach, najchętniej okryłabym ją kocem i kazała odpoczywać. Ale niestety…
W ramach kampanii Proctle & Gamble “Dziękuję Ci mamo”, dzięki której mogła Pani towarzyszyć córce, został nakręcony film z podziękowaniami – od Pani córki dla Pani. Ale słowa: „dziękuję” słyszała już Pani pewnie nie raz..
Dostałam od Proctle & Gamble również piękny album ze zdjęciami, które były robione w międzyczasie, w Polsce i w Soczi, to jest dla mnie przepiękna pamiątka. Nie potrafię właściwie nawet wyrazić wdzięczności za to, że mogłam tam być, pojechać, widzieć to wszystko. Całość była cudownie zorganizowana, mieliśmy świetną opiekę i warunki, więc jestem naprawdę szczęśliwa, że mogłabym w tym uczestniczyć.
Rozumiem, że jeśli nadarzy się taka okazja, znowu Pani pojedzie?
To już może jeśli wnuczka zacznie trenować, wtedy rodzice będą mogli jej towarzyszyć. A tak poważnie, Kasia ma już 34 lata, trudno mi powiedzieć, czy będzie kontynuowała tę ciężką pracę. Na pewno w łyżwiarstwie mogłaby jeszcze trochę pojeździć, zresztą ostatni, wspaniały sezon bardzo ją zdopingował do dalszej pracy.
No właśnie — jest Pani Babcią małej Hani. Jaka jest Pani wnuczka? Można już stwierdzić, czyj charakter „odziedziczyła”, czy może przypadkiem mamy – olimpijki?
Sądzę, że chyba właśnie mamy (śmiech).
Chodzi o upór?
Nie tylko. Kasia jako mała dziewczynka lubiła się bawić sama, używała do tego sporej wyobraźni. Hania zachowuje się bardzo podobnie, wspaniale improwizuje. Jednego dnia jest panem budowniczym, drugiego strażakiem, poza tym potrafi też już rymować, powiedzieć coś dowcipnego – i to ma właśnie chyba po Kasi.
Słychać radość w Pani głosie, kiedy mówi Pani o wnuczce.
Oczywiście, dzieci się bardzo kocha i się o nie dba, ale na punkcie wnuków to się głupieje (śmiech). Rodzice są do wychowywania, a dziadkowie od kochania i rozpieszczania.
Czy mama olimpijki ma – jako Babcia – więcej obowiązków?
Cóż, Kasia mieszka w Zakopanem, my w Sanoku. Ale w miarę możliwości staramy się pomagać, jak możemy. Kiedy Hania była mniejsza, to częściej ja jeździłam, wiele czasu poświęcałam Hani, teraz często pomaga mąż.
Jak świętujecie Państwo sukcesy córki?
Kiedyś, kiedy jeszcze Kasia mieszkała z nami, to oglądaliśmy wszystko raz jeszcze, gratulowaliśmy, robiliśmy też małe, domowe imprezy dla uczczenia jej sukcesów. Teraz gdy córka mieszka w Zakopanem, świętujemy skromniej, dużo rozmawiamy przez telefon. Wiadomo, brak czasu, praca… ale jeśli tylko mamy okazję do spędzenia czasu razem, to natychmiast z nich korzystamy.