Pierwsza podróż z Drakulem

Pierwsza podróż z Drakulem

Od dziś na naszych łamach będą się ukazy­wać relac­je z podróży w ciąży i z małym dzieck­iem. Jakie egzo­ty­czne przys­ma­ki są dobre na ciążowe zach­cian­ki? Jakie przy­wile­je ma przyszła mama podróżu­ją­ca samolotem? Czy­ta­j­cie w nowym cyk­lu “Podróże małe i duże”. Na dobry początek – wyprawa do Rumu­nii.

MAGDA: Zawsze ceniłam sobie nieza­leżność i to, że jeśli nadarzy się okaz­ja, tego samego dnia mogę wsiąść w samolot i lecieć w dowolne miejsce na świecie. Nigdy nie planowałam dzieci, a jeśli teo­re­ty­czne wyobrażałam sobie, że w zasadzie powin­ny się pojaw­ić, to najbliższa była mi wiz­ja zachod­nich gwiazd, które na macierzyńst­wo decy­du­ją się dopiero po czter­dzi­estce. Ale ponieważ od kilku dni czułam się nieswo­jo, postanow­iłam zro­bić test. Nawet się nim spec­jal­nie nie prze­j­mowałam i nie patrzyłam jak zahip­no­ty­zowana w okienko wyniku, tak dalece wydawało się niemożli­we, że coś może się wydarzyć. Dlat­ego kiedy zobaczyłam dwie kres­ki, byłam bard­zo zdzi­wiona. Nie było tak roman­ty­cznie jak piszą w porad­nikach dla rodz­iców. Nie popłakaliśmy się z radoś­ci i przy­tu­leni nie planowal­iśmy wspól­nej przyszłoś­ci we trójkę. Raczej czułam się zaskoc­zona i bezrad­na, nie wiedząc: co dalej? A potem postanow­iłam, że w związku z tą życiową zmi­aną nie będziemy zmieni­ać najbliższych planów. Szy­bko dokończyliśmy pakowanie i już kil­ka godzin później jechal­iśmy na połud­nie.

SERGIUSZ: Dwie kres­ki na teś­cie ciążowym i radość zmieszana z obawą. Jak to? Ter­az? Aku­rat dziś? Prze­cież właśnie paku­je­my się i za kil­ka godziny wyjeżdżamy na dwu­ty­god­niową wyprawę do Rumu­nii! Jedziemy do tego kra­ju pier­wszy raz. Mamy napię­ty do granic możli­woś­ci har­mono­gram. Zaplanowal­iśmy codzi­enne prze­jazdy po 400–600 km, inten­sy­wne zwiedzanie, a przede wszys­tkim nastaw­iliśmy się, że będziemy degus­tować dużo miejs­cowych potraw, no i słyn­nych rumuńs­kich i moł­daws­kich win. A tu taka niespodzian­ka… A prze­cież już coś pode­jrze­wałem. Gdy kil­ka dni temu Mag­da nagle zamyśliła się, a potem spo­jrza­ła na mnie i powiedzi­ała: „Mam ochotę na snick­er­sa”. Otworzyłem sze­roko oczy ze zdu­mienia. Ona? Czy ja się przesłysza­łem? Na snick­er­sa? Woju­ją­ca prze­ci­wnicz­ka wsze­la­kich słody­czy, która ostat­nią kostkę ptasiego mlecz­ka zjadła w połowie lat dziewięćdziesią­tych? Kupil­iśmy batonik, a Mag­da go w trzy­dzieś­ci sekund ze smakiem wciągnęła. Już wtedy coś zacząłem przeczuwać…

MAGDA: I tak, wyposażeni poza nor­mal­nym wyjaz­dowym ekwipunkiem w pokaźny zapas słod­kich przekąsek, ruszyliśmy. To była pier­wsza w moim życiu podróżnicza „gospo­dar­ka planowa”. Do tej pory, kiedy jeźdz­iłam po świecie, sprawdza­ła mi się zasa­da, że muszę mieć przy sobie tylko doku­men­ty. Resztę – nawet w ekstremal­nych sytu­ac­jach – zawsze moż­na było zor­ga­ni­zować. Jakieś grosze zaro­bić pracu­jąc dory­w­c­zo po drodze, jedze­nie kupić, albo dostać od spotkanych na trasie ludzi, przes­pać się byle gdzie. A ter­az musi­ałam zaw­cza­su pomyśleć o zapasie słod­koś­ci, żeby nie szukać awaryjnie cukierni w środ­ku prze­jaz­du przez górską przełęcz, kiedy nagle zacznie mi się robić niedo­brze. Pomyślałam, że to przeds­mak tego gigan­ty­cznego bagażu wilgo­t­nych chus­teczek, odży­wek, jedzenia i zabawek, który już wkrótce będziemy woz­ić ze sobą…

 SERGIUSZ: O tym, że Mag­da nie należy do kobi­et, które zaglą­da­ją do wózeczków i roztk­li­wia­ją się nad „maluszka­mi” i „fasolinka­mi”, wiedzi­ałem od daw­na. Tym uważniej jej się przyglą­dałem. Przyz­na­ję – bałem się, że będzie kom­plet­nie ignorować fakt, że jest w ciąży i nie zmieni ani na jotę swoich podróżniczych nawyków. Ale nawet, jeśli miała taki zami­ar, to dziecko szy­bko pokaza­ło, że nie poz­woli, by o nim zapom­ni­ała. Choć nie obyło się bez wal­ki. Widzi­ałem, że coś jest nie tak, ale na moje kon­trolne pyta­nia, zawsze odpowiadała: „czu­ję się świet­nie!”. Dopiero jak dociskałem: „Ale tak w skali od 1 do 10, to jak się czu­jesz?” – ona cedz­iła przez zęby: „Dwa”. I już wiedzi­ałem, że jest naprawdę źle. Pro­ponowałem jej: „Zatrzy­ma­jmy się. Powin­naś coś zjeść”. Ona krę­ciła głową: „Nie jestem głod­na, prze­cież rano jadłam śni­adanie”. No tak… Jeszcze niedawno to by zamknęło sprawę, bo Mag­da właś­ci­wie żywiła się powi­etrzem. Potrafiła nic nie jeść przez dwa dni „bo nie miała ochoty”. Ale to „prze­cież rano jadłam” nie zabrzmi­ało jakoś przekonu­ją­co, więc zatrzy­mal­iśmy się w przy­drożnej kna­jpce i Mag­da gład­ko wsunęła dwu­dan­iowy obi­ad. Gdy ruszyliśmy dalej, powiedzi­ała: „Już mi lep­iej. Miałeś rację”.

MAGDA: I tym sposobem zami­ast być jak zwyk­le na wiecznej diecie zaczęłam próbować lokalnych spec­jałów. W pier­wszych tygod­ni­ach ciąży kom­plet­nie zmieniły mi się pref­er­enc­je i z radoś­cią odkry­wałam nowe sma­ki. No, może nie cior­ba de bur­ta, czyli tłuste flacz­ki, które ze smakiem zajadał Sergiusz, ale próbowałam rumuńs­kich gulaszy czy zaw­iesistych zup warzy­wnych. W przy­drożnych restau­rac­jach wyszuki­wal­iśmy sycące rosoły, a ja na trasę zawsze miałam przy­go­towany zapas rumuńs­kich słody­czy, na przykład chrupią­cych rożków z kruchego cias­ta z nadzie­niem orze­chowym kupi­onych w lokalnej cukierni. Ponieważ chcieliśmy wciąż odkry­wać miejs­cowe spec­jały, a do tego odrzu­cało mnie od pizzy i kebabów, na bukaresz­tańskiej starów­ce przez pół­torej godziny szukaliśmy restau­racji, w której moglibyśmy zjeść coś innego, bardziej trady­cyjnego, niż te „świa­towe” dania. Nie było to łatwe.

SERGIUSZ: No i udało się, na tyłach przeci­na­jącej stare mias­to Calea Vic­to­riei znaleźliśmy lokalną kna­jp­kę, a właś­ci­wie piwiarnię, przy której był tani bar z cior­ba­mi – czyli zupa­mi, oraz mały­mi sus­zony­mi rybka­mi na przys­tawkę. Zresztą piwo okaza­ło się w tym kra­ju wspani­ałych win, całkiem dobre. Piwo! Którego Mag­da w Polsce prak­ty­cznie nie tykała! Beza­lko­holowy „Ursus” był hitem wyjaz­du. Smakował niczym najlep­sze caber­net-sauvi­gnon. Zresztą w ramach sol­idary­zowa­nia się z Magdą, ja też przestaw­iłem się z wina, na beza­lko­holowe piwo, co z pewnoś­cią wyszło nam na zdrowie. Zwłaszcza, że dro­gi w Rumu­nii były kręte i kiep­sko oświ­et­lone, a zmrok zapadał wcześnie. Mimo moich obaw czy Mag­da da radę, udało nam się utrzy­mać napię­ty grafik zwiedza­nia. Wiem, że było jej ciężko, bo Drakul… No właśnie, wyjaśnij skąd się wziął Drakul.

MAGDA: Naszą podróż poświę­cil­iśmy szuka­niu śladów his­to­rycznej postaci Vla­da zwanego Drakulem, czyli pier­wow­zoru spop­u­lary­zowanego przez pis­arza Bra­ma Stock­era, a następ­nie kole­jne hol­ly­woodzkie ekraniza­c­je, hra­biego Dra­c­uli. Najpierw pojechal­iśmy do Sigishoary, gdzie Vlad się urodz­ił. Potem byliśmy w zamku Bran, dom­nie­manej siedz­i­bie Palown­i­ka, wresz­cie na jego gro­bie w klasz­torze na jeziorze Snagov. Z każdym kilo­me­trem podróży okrut­ny hospo­dar, który okazał się być dziel­nym wojown­ikiem, zdol­nym strate­giem, dobroczyńcą kra­ju i założy­cielem Bukaresz­tu, wydawał się nam coraz bardziej sym­pa­ty­czny. No i nasze małe, które było dla mnie wtedy takim wam­pirem odbier­a­ją­cym energię i dobre samopoczu­cie, też zaczy­nal­iśmy, jak Draku­la, coraz bardziej lubić.

SERGIUSZ: Przy gro­bie Vla­da, na wyspie na jeziorze Snagov, mieliśmy chy­ba naj­gorszy kryzys. To tylko 40 km od Bukaresz­tu, jedzie się pięt­naś­cie min­ut autostradą, ale potem przez godz­inę szukaliśmy dro­gi na wyspę, gdzie stoi monastyr. Prze­jeżdżal­iśmy jakimś leśnym duk­tem, na którym auto mało nie urwało zaw­ieszenia. No i musieliśmy się co chwilę zatrzymy­wać, bo Mag­da naprawdę źle się czuła. Dopiero w wiejskim sklepiku kupil­iśmy czeko­lad­owe wafel­ki i to ukoiło złość Draku­la. Potem wskoczyliśmy na autostradę do Kon­stan­cy i Mag­da, wymęc­zona, spała całą drogę, trzy godziny. Obudz­iła się, jak dojechal­iśmy do mias­ta. Zre­gen­erowała się na tyle, że wybral­iśmy się na spac­er nad­morską prom­e­nadą i zjedliśmy wspani­ałą kolację w ryb­nej restau­racji, siedząc przy sto­liku nad samym morzem. A w tym cza­sie Warsza­wa tonęła w śniegu.

MAGDA: W ciągu dwóch tygod­ni prze­jechal­iśmy cały kraj, od mglis­tej Oradei po gorące Babadag. Od tem­per­atu­ry na minusie, do pon­ad dwudzi­es­tu stop­ni ciepła. Od wyso­kich gór po morze. Po drodze na bieżą­co zmienial­iśmy plany noclegów, bo zabaw­iliśmy gdzieś dłużej i nie było szans, żebyśmy dojechali przed nocą tam, gdzie planowal­iśmy. Bałam się, że to nie jest dobry moment na takie inten­sy­wne wraże­nia i ciągłe spore napię­cie. Zwłaszcza, że patrząc z per­spek­ty­wy, to był naj­gorszy okres ciąży. Ale Rumu­nia dla przyszłej mamy to kraj trud­ny także przez ciągłą obec­ność tajem­nic­zoś­ci i śmier­ci w tej kul­turze. Każ­da, nawet najbardziej racjon­al­na kobi­eta, ule­ga w tym okre­sie przesą­dom. Bo: „pewnie to niepraw­da, ale jeśli jed­nak?”. A ciągłe opowieś­ci o wsze­chobec­nych siłach nad­przy­rod­zonych, czy głośne pogrze­by z eksponowaniem zmarłych i ucz­towaniem na grobach, wywoły­wały u mnie odruch obron­ny. Żeby się przy­pad­kiem „nie zap­a­trzeć”…

SERGIUSZ: Najbardziej niesamowite dia­bły widzieliśmy na ścianach mal­owanych cerk­wi Bukowiny. Ale fakt, przez głowę prze­chodz­iły mi cza­sem myśli, że pewnych rzeczy Mag­da nie powin­na oglą­dać. Nie pchal­iśmy się więc, tak jak to mieliśmy zawsze w zwycza­ju, na wszys­tkie pogrze­by, do opuszc­zonych cmen­tarnych kaplic i w tym podob­ne miejs­ca. Choć „wesołego cmen­tarza” w Sapan­cie nie darowal­iśmy sobie, bo szko­da nam było nie zobaczyć tak egzo­ty­cznej nekropoli. No, a „pamiątką” z podróży może być imię naszego syna. Tylko czy jakikol­wiek urząd nam zare­jestru­je Draku­la?

MAGDA: W Rumu­nii pewnie każdy. Ale na pol­skie warun­ki musisz chy­ba wymyślić coś nor­mal­nego…

Ona: dziennikarka, pilotka wycieczek, licencjonowana przewodniczka po Warszawie, współzałożycielka kobiecego biura przewodniczek warszawskich „Syrenki” i członek zarządu Stowarzyszenia Dziennikarzy Podróżników „Globtroter”. W wolnych chwilach wolontariuszka w Muzeum Powstania Warszawskiego. Mama "Drakula". On: dziennikarz (ViVa!, Gala, PANI) muzyk w warszawskim Teatrze Muzycznym Roma, pisarz – autor książek dla dzieci i powieści dla dorosłych. Tata siedemnastoletniego Wiktora i ośmioletniej Liwii, oraz Drakula.

PODOBNE ARTYKUŁY

9 KOMENTARZE

  1. Jak­byś­cie szukali ojca chrzest­nego, który potrafi wyp­ic ze wszys­tki­mi gośc­mi i cią­gle stoi pros­to i chrześ­ni­a­ka trzy­ma, a nawet jak już się wywró­ci, to najpierw sam pad­nie, a dzieciątko wciąż w powi­etrzu utrzy­mu­je — to ja !

    • Ojciec chrzest­ny w Penn­syl­wanii, to bard­zo kuszą­ca per­spek­ty­wa. Drakul był­by zach­wycony 🙂
      Chęt­nie to rozważymy. Ale z piciem na umór wolałbym jed­nak nie prze­sadzać. Póki co moja głowa wytrzy­mu­je dwa beza­lko­holowe „Ursusy”, a potem padam i mam przez tydzień kaca. Mam nadzieję, że Drakul będzie miał głowę moc­ną po mamusi 🙂

    • Bard­zo ciekawy pomysł, bo dzię­ki temu moż­na by mieć przegląd podróżniczych doz­nań dzieci w wieku 17, 8 i… 0. Praw­ie jak w pro­gramie “5–10-15” 🙂 Bierze­my do prze­myśle­nia.

    • Jeśli rodzeńst­wo będzie miało ochotę i czas. Starszy brat ma już swo­je życie i towarzyst­wo, ale sios­tra – mam nadzieję – będzie jeszcze przez jakieś parę lat zain­tere­sowana.

  2. Cud­owni młodzi ludzie..:)) Przeczy­tałam wywiad z Wami jed­nym tchem. Życzę szczęś­cia i jeszcze więcej miłoś­ci.….….:))

Dodaj komentarz