Czy jesteś “Upiorną Mamuśką”?

Czy jesteś “Upiorną Mamuśką”?

Dwa dni przed pol­ską pre­mierą pub­liku­je­my frag­men­ty “Wyz­nań Upi­ornej Mamuś­ki” Jill Smok­ler. Książ­ka jest zbiorem blo­gowych wpisów, z przedłuża­jącego się urlopu macierzyńskiego autor­ki. Zwykły inter­ne­towy dzi­en­nik szy­bko zmienił się w tęt­niącą życiem społeczność rodz­iców zjed­noc­zonych hasłem: Rodz­ic nie musi być doskon­ały. Scarymommy.com (z ang. Strasz­na mama) opisu­je his­to­rie z życia Amerykańskiej mat­ki trój­ki dzieci, czy­ta ją 1,5 mil­iona osób miesięcznie. Wśród stałych czytel­ników są m.in. : Tori Spelling, Nicole Ric­ci, a nawet Barack Oba­ma. Jill porusza­ja kwest­ie znane wszys­tkim mamom: wal­ka z nad­wagą, bezsen­noś­cią, wybór imienia, czy w końcu wal­ka z samot­noś­cią itp. Wszys­tko pisane od ser­ca, bru­tal­nie szczere i częs­to nieziem­sko zabawne. Czy­ta­jąc jej prze­myśle­nia, pocieszam się, że ona też tak ma! I jak dobrze, że nie jestem sama… Jeśli więc jesteś matką, zamknij się przed wyją­cy­mi dzieć­mi w łazience, przy­go­tuj sobie kąpiel z pianą i czy­taj… to naprawdę pociesza­jące.

Rozdzi­ał 5. Płacimy za dziewięć miesię­cy obżarst­wa
Wyzna­nia matek

 * W zeszłym tygod­niu fryz­jer­ka spy­tała mnie, kiedy rodzę. Nie jestem w ciąży, ale odpowiedzi­ałam, że to czwarty miesiąc. Więcej tam nie pójdę.

* Dlaczego ważę dziewięćdziesiąt pięć kilo­gramów? Bo w ciąży miałam wilczy apetyt. Utyłam trzy­dzieś­ci sześć kilo.

* Cią­gle jeszcze zrzu­cam nad­wagę po bliź­ni­akach. Właśnie poszły do gim­nazjum.

* Mod­lę się, żeby syn ważył przy porodzie pięć kilo. Wiem, że trud­no będzie go urodz­ić, ale każdy kilo­gram jego wagi to dla mnie jeden mniej do zrzuce­nia.

* Powiedzi­ałam mężowi, że robimy prz­er­wę w sek­sie, póki nie pozbędę się tego, co przy­brałam w ciąży. To było dwa lata temu.

* Tak tęsknię za płaskim brzuchem sprzed ciąży, że aż chce mi się płakać.

* Braku­je mi zwar­i­owanych ekspery­men­tów kuli­narnych, w jakich gus­towałam, będąc w ciąży. Na przykład w Sub­wayu kom­ponowałam zawsze tę samą ukochaną kanap­kę: z tuńczykiem i wołow­iną, cebulą i papryczką jalapeño, z ostrym sosem chipo­tle, octem i marchewką. Obsłu­ga miała mnie za wari­atkę.

* Poważnie myślę o adopcji. Nie chcę utyć.

* Urodz­iłam dziecko miesiąc temu. Właśnie zmierzyłam dżin­sy, które nosiłam przed ciążą. Sądz­iłam, że będą cias­nawe, a okaza­ło się, że nie mogę ich pod­ciągnąć powyżej kolan. Jas­nażeż cholera!

* Nie rozu­miem, dlaczego kobi­ety tak strasznie narzeka­ją na tycie przy dzieci­ach. Ja naresz­cie mam pier­si! I uwiel­bi­am je bezdyskusyjnie.

* Jestem w ósmym miesiącu, ale nad­wagę miałam już wcześniej. Mąż mówi, że jestem chorob­li­wie otyła, a ja mam ochotę wpełznąć w jak­iś ciem­ny kąt i umrzeć. Jeśli zna­jdę odpowied­nio duży…

* W prze­ci­wieńst­wie do panu­jącego w mojej rodzinie przeko­na­nia nie mam depresji poporodowej. Szlag mnie trafia, że jestem gru­ba.

* Chodzę w dżin­sach ciążowych, cho­ci­aż od sześ­ciu lat nie jestem w ciąży.

 Nie lubiłam ciąży pod wielo­ma wzglę­da­mi, ale jed­ną rzeczą się rozkos­zowałam. Jed­no pozwalało mi przetr­wać wszelkie kłopo­ty, opuch­liznę, przykroś­ci i ból. Jed­no mogło­by ewen­tu­al­nie przekon­ać mnie do prze­jś­cia przez cały ten pro­ces po raz czwarty i ostat­ni. Oczy­wiś­cie poza sprowadze­niem dziec­ka na świat.

Mówię o jedze­niu. O cud­ownym, wspani­ałym, uspraw­iedli­wionym obżarst­wie.

Tylko jedze­nie od rana do wiec­zo­ra chroniło mnie przed mdłoś­ci­a­mi, wyłącznie jedząc, czułam się dobrze. Bard­zo dobrze. Właśnie w ciąży po raz pier­wszy w życiu przes­tałam doz­nawać ciągłego ssa­nia w żołąd­ku i było to niesamowite. Wiem, oczy­wiś­cie wiem, że medy­cznie nie ma żad­nego uza­sad­nienia, by jeść za dwo­je, sko­ro dziec­ko przez pier­wszy trymestr jest co najwyżej wielkoś­ci kijan­ki, ale i tak jadłam za dwo­je. A w zasadzie raczej za pię­cioro. Tym, co pochłonęłam w cza­sie ciąży, mogłabym uchronić od gło­du jakąś afrykańską wioskę. Zapewne przez rok.

Nie miałam szczegól­nych zach­cianek, najzwycza­jniej w świecie wchła­ni­ałam wszys­tko. Jaj­ka na bekonie, kanap­ki z tuńczykiem posy­pane sus­zonym pomi­dorem, piz­zę z dodatkowym serem, klop­si­ki wieprzowe i kok­ta­jl czeko­lad­owy. Tyle na śni­adanie. Wchodz­iłam do stre­fy gas­tro­nom­icznej w galerii hand­lowej i zjadałam po kolei potrawy z całego świa­ta. Następ­nego dnia zaczy­nałam od początku. Ale, szcz­erze powiedzi­awszy, moim zdaniem cały ten wilczy apetyt w stanie bło­gosław­ionym to jed­na wiel­ka ściema. Śmiem twierdz­ić, że kobi­ety przez całe życie łakną konkret­nych pokar­mów, nieza­leżnie od stanu, a tylko w ciąży mogą sobie pofol­go­wać, zami­ast bez prz­er­wy wszys­tkiego sobie odmaw­iać. Naresz­cie. Oczy­wiś­cie nie jest to najzdrowsza meto­da przeży­cia dziewię­ciu miesię­cy we dwo­je, ale dla mnie było to jedyne pociesze­nie w tym żałos­nym odmi­en­nym stanie. Pociesze­nie na przykład w postaci czeko­ladek Hershey’s Kiss.

Moż­na by się spodziewać, że sko­ro cią­gle wymiotowałam, to pewnie przy­brałam jakieś marne dziesięć kilo, praw­da? No bo w końcu nieza­mierze­nie zostałam bulim­iczką. Nieste­ty, rzeczy­wis­tość okaza­ła się nieubła­gana. Utyłam solidne trzy­dzieś­ci kilo­gramów. Które­goś razu, gdy kupowałam ubran­ka dla dziec­ka, mniej więcej w siód­mym miesiącu, jakaś Kore­an­ka przy pral­ni chemicznej pokłó­ciła się ze mną na tem­at ter­minu poro­du. „Niemożli­we, że jeszcze dwa miesiące” – ozna­jmiła, macha­jąc mi przed twarzą szty­wnym pal­cem wskazu­ją­cym. „Pani rodzi zaraz!”. A pra­cown­i­ca za ladą miała czel­ność spy­tać, czy noszę sło­nia. Szcz­erze powiedzi­awszy, sama miałam takie pode­jrzenia.

Czeka­jąc na urodze­nie Lily, optymisty­cznie przyszykowałam na powrót ze szpi­ta­la obcisłe rur­ki, przeko­nana, że gdy nie będę już miała dziec­ka w brzuchu, on się naty­ch­mi­ast skur­czy. Licząc samej Lily trzy kilo­gramy z kawałkiem i wagę tego wszys­tkiego, co tam się ze mnie musi wylać, na pewno stracę co najm­niej pięt­naś­cie kilo­gramów. Pozostałe pięt­naś­cie spad­nie w mgnie­niu oka i zan­im się obe­jrzę, odzyskam fig­urę sprzed dziec­ka.

Ha! Nieste­ty, nad­wa­ga pow­stała w cza­sie ciąży jest taka sama jak każ­da inna i równie trud­no się jej pozbyć. Nie zliczę, ile razy słysza­łam różne cele­bry­t­ki opowiada­jące o tym, jak to zaraz po nar­o­dz­i­nach dziec­ka ich dodatkowe kilo­gramy rozpłynęły się w powi­etrzu niczym mgła. Miały znowu płas­ki brzuch i smukłe uda bez żad­nej skór­ki pomarańc­zowej. A jedynym wspom­nie­niem, jakie zostało im po ciąży, były cyc­ki godne gwiazdy porno, rozpy­cha­jące dekolt sukni zapro­jek­towanej na paradę po czer­wonym dywanie. A co naj­gorsze, one wszys­tkie twierdzą, że są strasznie zala­tane, w związku z tym po pros­tu zapom­i­na­ją o jedze­niu i, proszę bard­zo, ter­az wyglą­da­ją lep­iej niż kiedykol­wiek. Dobre.

Po pier­wsze przy noworod­ku nie ma żad­nego bie­ga­nia. Moż­na ewen­tu­al­nie zer­wać się gwał­town­ie na dźwięk głuchego łosko­tu, ale z pewnoś­cią nie ma mowy o bie­ga­niu. Możesz mieć dom wiel­ki jak pałac, a i tak nor­malne życie z noworod­kiem wyk­lucza aer­o­bik. Nawet w Hol­ly­wood. A na jak dłu­go moż­na zapom­nieć o jedze­niu? Na zawsze? Raz tylko znalazłam się w sytu­acji, gdy nie mogłam jeść trzech posiłków dzi­en­nie plus przekąs­ki: pra­cow­ałam wtedy w biurze po dziesięć godzin na dobę i siedzi­ałam w bok­sie całkiem sama. Tym­cza­sem dzieci jada­ją reg­u­larnie. Dwu‑, trzy­latkom bez prz­er­wy pod­ty­ka się przekąs­ki, planowe posił­ki i desery. Nie mówiąc o tym, że cią­gle się po nich „sprzą­ta” z talerza. Każ­da mat­ka jest oblężona przez jedze­nie. Jak, na litość boską, moż­na w tych warunk­ach o nim zapom­nieć?! Nieste­ty, chud­nię­cie to czys­ta matem­aty­ka. Musisz wchła­ni­ać mniej kalorii, niż spalasz. Wobec tego, kochane cele­bry­t­ki, albo cały­mi dni­a­mi jedziecie na marchew­ce przez­nac­zonej dla dziec­ka, bez prz­er­wy ćwicząc, albo zmienia­cie się w maszynę do pro­dukcji mle­ka i nie jecie w ogóle. Krop­ka.

Jeżeli nie jesteś wybrykiem natu­ry, z którego nad­pro­gramowe kilo­gramy odparowu­ją w cud­owny sposób, nade­jdzie taki moment, już po urodze­niu dziec­ka, że zerkniesz w lus­tro i nie poz­nasz swo­jego odbi­cia. Pamię­tam, gapiłam się na siebie praw­ie przez godz­inę z mieszan­iną odrazy, fas­cy­nacji i podzi­wu. A potem odwró­ciłam się bok­iem i zawyłam. Brzuch jeszcze moż­na było zrozu­mieć, w końcu mieszkało w nim dziecko, jasne, musi wyglą­dać jak opona, z której zeszła część powi­etrza. Ale taka dupa??? Na to nie było wytłu­maczenia.

Zmi­ana pode­jś­cia do żywienia po dziewię­ciu miesią­cach obżarst­wa okaza­ła się kosz­marem. Nic więc dzi­wnego, że zwyk­le byłam w złym humorze, poiry­towana i zgorzk­ni­ała. W zasadzie głównie brakowało mi śni­adań po siedem­set kalorii oraz kanapek, od których się uza­leżniłam. A właś­ci­ciele pob­liskiej ciastkarni z pewnoś­cią zauważyli wyraźny spadek zysków. Mimo wszys­tko twar­do chodz­iłam na fit­ness, udawałam, że ciecierzy­ca i kalafior to abso­lut­na rozkosz kuli­nar­na, i w końcu zmieś­ciłam się w ciasne rur­ki.

Żyłam tak do następ­nej wios­ny, gdy poz­woliłam sobie na jajko z bekonem i świeżym crois­san­tem. W cza­sie jedzenia płakałam z radoś­ci. Uświadomiłam sobie nagle, że sto­ję na roz­drożu. Z prak­ty­cznego punk­tu widzenia aku­rat przyszedł najlep­szy czas, by starać się o drugie dziec­ko, a na dodatek byłam naprawdę głod­na. Co więcej, moja współloka­tor­ka z college’u wychodz­iła jesienią za mąż. W tej sytu­acji mogłam: albo nadal się głodz­ić, żeby jakoś wyglą­dać w obcisłej sukience razem z jej przy­jaciółka­mi z gim­nazjum, albo podążać nawą koś­ciel­ną kaczym cho­dem w spec­jal­nie dla mnie prze­r­o­bionej sukience druh­ny. Dwa tygod­nie później byłam w ciąży i znów miałam najbliższą pizzer­ię pod jed­nym z przy­cisków szy­bkiego wybiera­nia.

I cho­ci­aż wiedzi­ałam z doświad­czenia, jak trud­no będzie się pozbyć nad­wa­gi, przez całe dziewięć miesię­cy jadłam, co chci­ałam. Utyłam trzy­dzieś­ci kilo­gramów, a jakże. Ale nie żału­ję. Ben okazał się wart każdej wchłoniętej kalorii, podob­nie jak jego młod­szy o dwa lata brat. Cho­ci­aż nadal noszę w bio­drach tamte crois­san­ty.

Rozdzi­ał 6. Wybór imienia

Wyz­na­nia matek

* Nie przewidzi­ałam, że wyjdę za człowieka, który skreśli wszys­tkie cud­ne imiona dla moich dzieci, jakie obmyślałam, doras­ta­jąc.

* Nie chci­ałam chodz­ić z chłopakiem o imie­niu Nor­man. Częs­to się zas­tanaw­iałam, czy to nie ten właś­ci­wy, ale zrezyg­nowałam z niego właśnie z tego idio­ty­cznego powodu.

* W ostat­niej chwili zmieniłam córce imię i nie mogę tego odżałować.

* Nie chcę, żeby syn był juniorem. Ostat­nie, czego mi trze­ba, to miniatur­owa wer­s­ja jego ojca.

* Mąż koniecznie chce dać naszej córeczce imię po swo­jej matce, czyli Ruth. Niech mnie ktoś zas­trzeli.

* Dałam synkowi imię chłopa­ka, w którym się bujałam w gim­nazjum. Mąż niczego nie pode­jrze­wa.

* Iry­tu­ją mnie ludzie, którzy staran­nie wybier­a­ją imię dla dziec­ka już w cza­sie ciąży, ale trzy­ma­ją je w tajem­ni­cy przed rodz­iną i przy­jaciół­mi aż do dnia nar­o­dzin. Potem nagle wielkie odsłonię­cie… które za cholerę niko­go nie obchodzi.

* Moja najlep­sza przy­jaciół­ka dała synkowi na imię Fred­er­ick. Boję się, że mały wyrośnie na takiego samego fra­jera jak ona, oby przy­na­jm­niej był równie miły.

* Poz­woliłam mężowi wybrać imię dla cór­ki i nigdy tego sobie nie wybaczę. Able Luna. To ma być imię?

* Nie afiszu­ję się z tym, ale uwiel­bi­am, gdy ludzie nada­ją dzieciom zabawne imiona. Jest się z czego pośmi­ać.

* Nie mogę się doczekać, kiedy powiem siostrze, że imię, które wybrała dla dziec­ka, jest paskudne!

* Chcę koniecznie urodz­ić drugie dziecko, dziew­czynkę, żeby jej nadać imię, które kocham od siód­mego roku życia.

* Wyszukanie imienia dla dziec­ka jest pot­wornie stre­su­jące. Mam ochotę urządz­ić głosowanie online i w ten sposób rozwiązać prob­lem.

* Moja serdecz­na przy­jaciół­ka nazwała syn­ka Szturm. W ogóle jest takie imię?

* Jeśli jeszcze raz spotkam rodz­i­ca, który dał swo­je­mu dziecku imię, jakiego dziewięćdziesiąt pro­cent rodaków nie potrafi wymówić, chy­ba go kop­nę w tyłek. Nie może być zwycza­jnie Sarah albo Jane?

Gdy jesteś z kimś w związku przez dłuższy czas, bezwzględ­nie pojaw­ia­ją się wokół was nie­u­niknione pyta­nia. A to dale­ki krewny przy­pad­kiem spotkany na imprezie rodzin­nej, a to daw­na nauczy­ciel­ka ang­iel­skiego, na którą wpad­niesz w sklepie spoży­w­czym, ewen­tu­al­nie koleżan­ka z kor­po­racji stu­denck­iej – każdy chce koniecznie wiedzieć, kiedy się połączy­cie węzłem małżeńskim. Nie ich sprawa, ale muszą spy­tać. Następ­nie, gdy już jesteś­cie po ślu­bie, zaczy­na­ją się pyta­nia na tem­at pow­ięk­szenia rodziny. Czy już to zaplanowal­iś­cie? Ile dzieci chce­cie mieć? Nigdy nie wiado­mo, jak dłu­go potr­wa­ją stara­nia, więc najlepiej zacząć już, ter­az, naty­ch­mi­ast! Nieza­wod­ny afrodyz­jak taka roz­mowa. Potem zachodzisz w ciążę. Grat­u­lac­je! Zas­tanaw­iasz się nad tym, jak i kiedy podzielić się ekscy­tu­jącą infor­ma­cją z rodz­iną i przy­jaciół­mi, a także z obcy­mi ludź­mi. Spec­jalne T­shirty? Waka­cyjny newslet­ter? Prze­branie na Hal­loween za test ciążowy? Albo za piekarnik z ciastem w środ­ku? Nieza­leżnie od formy przekazu oczeku­jesz, że całe wścib­skie towarzyst­wo naresz­cie będzie usatys­fakcjonowane i w końcu się zamknie, a ty siądziesz w spoko­ju i skupisz się na ros­ną­cym brzuchu. Aha. Tyle że pozostanie im jeszcze jed­no palące pytanie: Jakie imię otrzy­ma dziec­ko? Odpowiedź będą chcieli poz­nać koniecznie.

Zan­im urodz­iłam, zawsze iry­towali mnie ludzie, którzy na to pytanie odpowiadali tajem­nic­zo: „Tak, wybral­iśmy, ale go nie zdradz­imy. Musi­cie zaczekać”. Wydawało mi się to pre­ten­sjon­alne, taka dorosła wer­s­ja gra­nia na nosie. Umiesz odpowiedzieć na pytanie, lecz nie odpowiesz. Jak to? Prze­cież to niegrzeczne!

Po zajś­ciu w ciążę zrozu­mi­ałam. O, tak. Gdy kobi­eta oczeku­je dziec­ka, niepros­zone rady na tem­at jego imienia mogą uwol­nić potężny, głęboko skry­wany gniew. Kobi­etą tar­ga­ją hor­mo­ny, więc uwa­gi obcych ludzi, że źle wybrała imię, dzi­ała­ją jak zapal­nik. Módl się, żeby sędz­ią była kobi­eta, bo tylko ona uzna, że było to zabójst­wo uspraw­iedli­wione. Błagam, ludzie kochani, jeżeli już pyta­cie przyszłych rodz­iców, jak zamierza­ją nazwać dziec­ko, miej­cie w zanadrzu właś­ci­wą odpowiedź, na przykład: „Och, fan­tasty­cznie!”– nieza­leżnie od tego, jak ohydne imię usłyszy­cie.

W dniu, w którym się dowiedzi­ałam, że urodzę dziew­czynkę, zro­biłam najważniejszy zakup w cza­sie całej ciąży: nabyłam „Wielką księgę imion”. W życiu mnie tak nie wciągnęła żad­na lek­tu­ra, może poza kilko­ma stron­a­mi „For­ev­er”  (Na zawsze) Judy Blume, które czy­tałam w ósmej klasie. W księdze imion dzi­ało się więcej niż w jakiejkol­wiek innej książce, a pewnie nawet więcej niż we wszys­t­kich innych razem wzię­tych. Zabier­al­iśmy ją z Jef­fem na wspólne kolac­je na mieś­cie, prz­erzu­cal­iśmy, oglą­da­jąc telewiz­ję. Pożer­ałam ją w cza­sie prz­er­wy na lunch, towarzyszyła nam na wakac­jach, w cza­sie week­endowych wyjazdów i w drodze do łazien­ki. Spędzil­iśmy na jej stu­diowa­niu nie­zlic­zone godziny. Moż­na powiedzieć, że mieliśmy na jej punkcie obsesję.

Jak więk­szość zna­jomych kobi­et, na dłu­go przed założe­niem rodziny wiedzi­ałam doskonale, jakie imiona chcę nadać swoim dzieciom. Oczy­wiś­cie byłam mło­da i nai­w­na i sądz­iłam, że będą one zależały wyłącznie od mojego gus­tu. Kre­tyn­ka.

Gdy fak­ty­cznie nad­szedł ten czas, okaza­ło się, że w grę wchodzi bard­zo wiele ele­men­tów: żydows­ka trady­c­ja nadawa­nia dzieciom imion zmarłych członków rodziny, kwes­t­ia brzmienia w połącze­niu z nazwiskiem męża, znacze­nie inic­jałów, upodoba­nia krewnych… Nie mówiąc już o zda­niu Jef­fa, cho­ci­aż ono nie było takie znowu ważne.

Uważam, że imię dziew­czyn­ki powin­no być piękne, a przy tym niepospo­lite. Wyjątkowe, ory­gi­nalne, ale nie nazbyt wymyślne. Zaz­nacza­l­iśmy w księdze imiona, które nam się podobały, a lista ich była nieskońc­zona: Juli­et, Ella, Isla, Mia, Amelia… Zgadza­l­iśmy się przy wielu. Moglibyśmy bez trudu nazwać tro­jacz­ki! A nawet ośmio­racz­ki. Odrzu­canie więc kole­jnych możli­woś­ci okaza­ło się prawdzi­wą udręką, lecz gdy zobaczyliśmy „Lily”, decyz­ja zapadła. Pasowało ide­al­nie do drugiego imienia, które wybral­iśmy ze wzglę­du na moją bab­cię. Było słod­kie, śliczne i pon­ad­cza­sowe. Jeśli więc nasza cór­ka nie wyrośnie na les­bijkę rozkochaną w cięż­kich motorach, z pewnoś­cią nie będzie miała nam za złe takiego wyboru. Bo i co mogło­by być niestosownego w Lily? Gdy przyszła na świat, imię zdawało się pasować do niej ide­al­nie, nie żałowal­iśmy ani przez moment. Tak właśnie powinien wyglą­dać cały ten pro­ces.

Ale z nazy­waniem chłopców było zupełnie inaczej. Czy­tałam „Wielką księgę imion” i bez prz­er­wy miałam istotne, aczkol­wiek niekoniecznie racjon­alne, zas­trzeże­nia do każdego, dokład­nie każdego imienia. Które­goś popołud­nia, w siód­mym miesiącu ciąży, wypłakałam się sąsi­ad­ce z powodu braku nieskażonych imion męs­kich. „W życiu nie zna­jdziemy odpowied­niego” – łkałam. „Może Ben­jamin?” – pod­sunęła. Ben­jamin. W sum­ie nie takie złe, pomyślałam.

Inic­jały nie składały się w żaden śmieszny ani obraźli­wy skrót, ist­ni­ało też kil­ka całkiem przyz­woitych zdrob­nień. Imię klasy­czne, godne sza­cunku… Nie potrafiłam znaleźć w nim żad­nego minusa. I tak dwa miesiące później mój syn otrzy­mał imię Ben­jamin. Bard­zo ładne.

Szafa grała do dnia, w którym poszedł do przed­szko­la. Wtedy spo­jrza­łam na listę dzieci przyję­tych do grupy i wszys­tko mi opadło. Zobaczyłam nie jed­nego, nie dwóch, ale trzech chłopców o tym samym imie­niu. Plus jeden Ben. A to tylko w jego grupie! Tyle w kwestii ory­gi­nal­noś­ci. Tamtego dnia mój synek zyskał miano Ben S., a ja weszłam do grona matek, które dla swo­jego syna wybrały dwudzi­este piąte z listy najczęś­ciej nadawanych imion, …wa mać.

Ale wyciągnęłam wnios­ki z tej lekcji. Przy następ­nym dziec­ku trzy­małam się z dale­ka od listy najpop­u­larniejszych dwudzi­es­tu pię­ciu imion, która aku­rat wtedy ku memu prz­er­aże­niu zaw­ier­ała także imię mojej cór­ki. Zan­im Evan przyszedł na świat, mieliśmy przy­go­towaną garstkę propozy­cji: Julian, Nathaniel, Caleb, Adri­an. Nieste­ty, po porodzie się okaza­ło, że najzwycza­jniej w świecie żadne z nich do niego nie pasu­je. Rzu­ciłam w Jef­fa księgą imion.

– Szukaj! – warknęłam, a on posłuchał.

– Jack?

– Nie. Pamię­tasz „Jack i Jill”? Co on ma być, dziec­ko z wyliczan­ki?

– William?

– Rany boskie, Jeff! Jill i Will? Bez żartów.

– Zachary? Noah? Aiden?

– Nie. Nie, nie, nie.

– To może Evan? – sap­nął Jeff roz­drażniony.

– Evan?

Bo ja wiem? Nie czułam do tego imienia nien­aw­iś­ci.

– Dobra. Niech będzie Evan. Jakoś przeżyję. Chy­ba.

I tak Evan stał się Evanem, i tak Evanem pozostał. Lily, Ben i Evan. Bard­zo miłe, porządne imiona, praw­da? Zaraz, chwileczkę. Umówmy się, że o nic nie pytałam.

(…)

Dwie pier­wsze oso­by, które skomenu­ją na stron­ie wpis, otrzy­ma­ją egzem­plarz opisanej książ­ki.

PODOBNE ARTYKUŁY

4 KOMENTARZE

  1. Aga­ta rewelac­ja to za mało powiedziane 🙂
    Ta książ­ka to “głośno powiedziane” myśli matek, które ze wzglę­du na stereo­typy boją się ponarzekać na wszys­tko co związane z macierzyńst­wem. Za dwa dni lecę po książkę i coś czu­ję, że zapowia­da się week­end ojca z synem 😉

Dodaj komentarz